Demna Gvasalia urodził się w Gruzji, w Suchumi – mieście, które zniknęło z mapy jego dzieciństwa. W latach 90. trwała tam wojna, a rodzina Gvasaliów musiała uciekać, zostawiając wszystko, co znała. Ucieczka, utrata i przemoc – to doświadczenia, o których Demna mówił niechętnie, ale które wracały w jego twórczości pod postacią ironii, groteski i emocjonalnego chłodu.
Dorastał w świecie, gdzie ubranie mogło być jedynym sposobem na przetrwanie. Potem zrozumiał, że może być też językiem.
„Nie jestem projektantem, który tworzy ubrania, żeby były ładne” – mówił w jednym z wywiadów. I to zdanie stało się jego manifestem.
W modzie szukał nie piękna, ale prawdy. Używał ubrań jak narzędzi – do mówienia o wstydzie, samotności, pamięci. Dla niego sylwetka człowieka nie była figurą estetyczną, lecz nośnikiem emocji. Dlatego jego projekty często balansowały na granicy dyskomfortu: zdeformowane ramiona, ciężkie tkaniny, przesadzone proporcje. Nie po to, by szokować, ale by wydobyć napięcie, które ludzie noszą w sobie.
Po ukończeniu Akademii Królewskiej w Antwerpii, gdzie studiował konstrukcję ubioru, trafił do Paryża. Tam, razem z bratem Guramem, założył markę Vetements. Początkowo była to mała grupa przyjaciół – stylistów i artystów, którzy chcieli pokazać, że moda może być szczera, nawet jeśli brzydka. Ich ubrania wyglądały jak cytaty z ulicy: bluzy z logotypami, dresy, kurtki z lumpeksów. Ale właśnie w tym, co codzienne i pozornie banalne, Demna zobaczył nowy rodzaj piękna – prawdziwego, niepolerowanego.
Vetements szybko stało się manifestem pokolenia zmęczonego perfekcją.
Pokaz w paryskiej kawiarni Le Dépanneur, gdzie modelki i modele przechadzali się między stolikami z kawą i papierosami, zapisał się w historii mody jako początek nowego realizmu. Demna nie wymyślał świata – on go odbijał.
W 2015 roku został dyrektorem kreatywnym Balenciagi – domu mody należącego do grupy Kering, w której znajduje się również Gucci. Dla wielu była to decyzja zaskakująca. Jak ktoś, kto pokazuje zdeformowane sneakersy i torby jak z Ikei, może stanąć na czele marki założonej przez jednego z największych mistrzów haute couture? A jednak to właśnie Demna przywrócił Balenciadze znaczenie.
Jego Balenciaga była jak współczesne lustro: pokazywała to, co niewygodne.
Na jednym z pokazów modelki i modele szli po wodzie, jakby po topniejącym świecie. Na innym – wśród ruin, w półmroku, w ubraniach przypominających zbroje. To były opowieści o ludziach próbujących się chronić – przed światem, przed sobą, przed tym, co nie do zniesienia.
Pod jego kierunkiem Balenciaga stała się czymś więcej niż marką.
Stała się diagnozą.
W jego projektach było wszystko: smutek, ironia, prowokacja, ale też czułość.
W wywiadzie dla System Magazine mówił:
„Ludzie patrzą na moje ubrania jak na skandal. A ja po prostu opowiadam o bólu. Tylko robię to po swojemu.”
To dlatego jego moda tak dzieliła. Jedni widzieli w niej pustkę i marketing. Inni – szczerość, która boli.
Demna mówił, że każdy pokaz to dla niego terapia. Że projektując, próbował zrozumieć siebie i świat, który czasem wydaje się nie do zniesienia.
Jego wizja mody była sprzecznością: luksus opowiedziany językiem uchodźcy.
Wysoka moda, która mówiła o samotności.
Brzydota, która stała się prawdą o człowieku.
W epoce filtrów i autoprezentacji Demna pozwalał ubraniom być niewygodnymi. Pokazywał, że moda może być emocją – surową, niedoskonałą, ale prawdziwą.
I może właśnie dlatego jego Balenciaga tak mocno zapisała się w historii. Bo nie udawała, że świat jest piękny.